Baśń o śpiącym rycerzu

W krainie, gdzie dzień i noc nie mogły się dogadać, który z nich ma teraz dyżur, stała warownia otoczona drzewami. Drzewa te splatały swoje korony nad ruinami w sposób, który wyglądał, jakby najpierw, studiując architekturę, bardzo się starały zrobić idealny dach, a potem się pokłóciły i każde zaczęło rosnąć w swoją stronę. Projektant baldachimów na ten widok z wrażenia zjadłby własny ołówek.

Ale nie o drzewach jest ta historia, lecz o rycerzu imieniu Arwid. To imię w starożytnym, dawno zapomnianym języku oznaczało „ten, który nie ma pojęcia, co robi, ale robi to z wielkim zapałem”. Bronienie ubogich i słabych przychodziło mu równie naturalnie, co oddychanie, co było nieco problematyczne, gdy ubodzy i słabi byli akurat zajęci kłótniami o to, który członek dworu robi najmniejsze przekręty i dlatego zasługuje na stanowisko Ministra Skarbu.

Tyrani, słysząc imię Arwida, reagowali tak, jak reagują ludzie na dźwięk widelca drapiącego po talerzu. Nikomu nie umknęło, że miecz Arwida migotał w mroku niczym promień nadziei, choć bardziej dociekliwi zauważyli, że powodem była specjalna mieszanka czyszcząca własnej receptury, na którą składały się głównie łzy smoka i olej ze smażenia placków ziemniaczanych.

A potem, jak to zwykle bywa w takich historiach, Arwid zniknął. Nie w ten zwyczajny sposób, gdy ktoś po prostu wychodzi po mleko i nie wraca przez osiemnaście lat. Nie. Cały jego zamek zniknął za zasłoną mgły tak gęstej, że można by ją kroić i sprzedawać jako deser.

Na murach pojawiły się gargulce, które, swoją drogą, nie miały żadnego praktycznego zastosowania poza straszeniem gołębi i wyglądaniem dość paskudnie podczas deszczu. Ludzie, którzy zawsze wymyślają najbardziej skomplikowane wyjaśnienia dla najprostszych rzeczy, uznali, że Arwid zapadł w zaczarowany sen.

Plotka głosiła, że klątwę rzuciła zła czarodziejka, która się obraziła, bo nie została zaproszona na podwieczorek. Albo może była to czarodziejka, której Arwid przypadkowo nadepnął na ulubionego żuka. Historia jest niejasna w tym punkcie, co nie przeszkodziło bandom wędrownych bardów układać o tym pięćdziesięciozwrotkowych ballad z refrenem, który każdy po trzecim kuflu gorącej czekolady potrafił zanucić, tyle że nikt nie potrafił go potem zapisać.

Tak czy inaczej, klątwa miała zostać zdjęta tylko przez osobę, która przejdzie serię prób. Nie mogły to być, oczywiście, normalne próby w rodzaju „podnieś ten kamień” czy „policz do dziesięciu”. Nie. Musiały to być próby wymagające odwagi, współczucia i zdolności widzenia rzeczy „sercem”.

Co dokładnie oznaczało widzenie sercem, nikt nie wiedział, ale każdy mądrze kiwał głową, gdy ktoś o tym wspominał, bo nikt nie chciał przyznać, że nie ma pojęcia, jak to w ogóle zrobić.

I tak rozpoczyna się nasza historia. Historia o klątwie, która mogła być wynikiem nieporozumienia, o rycerzu, który mógł po prostu potrzebować długiego weekendu z dala od wszystkich, i o bohaterze, który będzie musiał się zmierzyć z tym wszystkim, uzbrojony jedynie w zdrowy rozsądek — co, jak wszyscy wiemy, jest bronią rzadziej spotykaną niż magiczny miecz wykuty w ogniach Góry Przeznaczenia.

Copyright © 2025 Extended Media